12-22 lipca ’11

Podam Wam teraz słowa klucze, które będą w sposób szczególny użyte w poniższym wpisie. Oto one: psy i psiarze, lody, mrówki, bunkry, czołgi, chrząszcze, gormity, chlapanie i pluskanie, no i jeszcze raz psy i lody. Jeżeli jeszcze raz i powoli przeczytasz te słowa, zastanowisz się, to zorientujesz się, że wiążą się one ze spędzaniem wakacji wyłącznie na sposób samych chłopców. Czy powinnam protestować? Może w pierwszym momencie tak, powinnam stanowczo powiedzieć nie i krzyczeć „zróbcie coś wyłącznie dla mnie!”. Ale co by było gdyby ich na tych wakacjach zabrakło? To za sprawą moich braci mogłam poznać miasto i okolice inaczej niż inni przyjeżdżający podziwiać Zamość. A jaka jest różnica?
Przede wszystkim to dzięki braciom poznałam przeuroczych czworonogich mieszkańców. I bez pomocy Kuby i Marka nie miałabym tych pyszczków wciskających się pod moje ramiona. Wszędzie gdzie byliśmy, oprócz gospodarzy oczywiście, witały nas pieski. Chłopcy gdy tylko orientowali się, że ze strony czworonogów nic im nie grozi, przejmowali inicjatywę. Najpierw osaczali psa – przyzwyczajali: głaskali, troszkę karmili. Potem już szło lawinowo: noszenie, tarmoszenie, całowanie, a nawet spanie w jednym łóżku (nawet moim). Poszkodowane pieski bardzo przepraszam za zachowanie braci, serdecznie Was pozdrawiam, a zwłaszcza Muchę, Osę, Czarka i Holi.
Nie zawsze towarzyszyłam Kubie i Markowi w zdobywaniu nowych doświadczeń. Czasami zostawiali mnie by przedzierać się przez trudne dla zwykłych ludzi tereny, a co dopiero dla mnie – użytkowniczki czterech kółek. Ale nigdy tego nie robili bez zostawienia mnie pod fachową opieką. Ciocia Irena i Wujek Janusz byli dla mnie jak najlepsi rodzice, nie tylko karmili, ale rozpieszczali i sprawiali bym się nigdy nie nudziła. Codziennie oglądałam ogródek, byli ze mną w zoo, a nawet, nigdy nie zgadniecie co mi zrobili – ostrzygli!. Do tego załatwili mi rehabilitację u Pani Iwonki bym czuła się niemal jak u siebie w domu. Bardzo im wszystkim dziękuję.
Popołudniami chłopcy wracali i opowiadali mi o swoich przygodach. O zdobywaniu bunkrów, o mrówkach, które je broniły. O całkiem niegroźnych groźnych zwierzętach, o wypchanych wilkach, rysiach, orłach i jastrzębiach z Roztoczańskiego Parku Narodowego, o olbrzymich chrząszczach ze Szczebrzeszyna, o pluskaniu i chlapaniu w zimnych ale czystych szumach. Ale gdy wydało się, że każda wyprawa okraszona była lodami powiedziałam „Dosyć, proszę mnie ze sobą zabrać”. No i zabrali mnie na lody na Rynek w Zamościu ale pod jednym warunkiem – pójdę z nimi na czołgi. Kiedy oni podziwiali te stare żelastwa ja ostentacyjnie ziewałam, ale prawda jest taka, że jednym okiem podglądałam jak męczą tę starą maszynę.
Ach ta moja gadanina. Wystarczy. Tych co nie znudziła moja opowieść zapraszam do obejrzenia galerii. A ja pakuję się już na następny wyjazd. Może tym razem wyprawa na północny skrawek Polski?

Ps.1 Miałam Wam jeszcze powiedzieć o Gormitach, ale zmęczyłam się już i może następnym razem. A może chłopcy coś o tym napiszą?

Ps.2 Specjalne podziękowania dla Ani i Marka, za gościnę, masę miłych słów oraz wycieczkę do lasu. Ich pieska, zapomniałam jak się wabi, w imieniu moich braci, również przepraszam.

Możesz również polubić